poniedziałek, 31 grudnia 2012

Kryzys

Jakiś czas temu przysiadłam trochę, żeby napisać takiego posta o tym co robię, o tym co mnie interesuje... Bardzo się do niego przyłożyłam. Kiedy w końcu skończyłam przypadkowo wszystko mi się zmazało. Google od razu automatycznie to zmazanie zapisał i nie pozwolił już wrócić do poprzedniej wersji. Zniechęciłam się tym okropnie, nie pisałam, chciałam to rzucić, zacząć nowego bloga, nigdy więcej nic nie napisać - no.. przesadzam oczywiście... Ale faktem jest, że długi czas nic nie napisałam. W końcu zdałam sobie sprawe, że to tak trochę jak teraz mam w pracy. Trochę tak jak jest z doktoratem...

Teraz mam taki czas, że za co się chwytam to mi nie wychodzi. Chciałam skończyć moją analizę przed Świętami Bożego Narodzenia, ale te minęły, a ja końca tej analizy nie widzę. Zniechęcam się przy tym okropnie. Miotam się, próbuję jedną rzecz, potem drugą, wracam do pierwszej, mam już totalnie dość...

I przyznam się, że chociaż widzę, że jest to błędne, to nie wiem jak to zmienić. Nie wiem, która droga jest dobra. Padam. Staram się podnieść. Mój biedny mąż jakoś znosi te zmiany nastrojów, a ja tylko czepiam się tej głupiej nadziei, że mi się w końcu uda to skończyć, że zacznę mój własny projekt - z kŧórym zapewne wcale nie będzie łatwiej, ale przynajmniej będzie mój!

Kryzysy ponoć są normalne w trakcie doktoratu. Przychodzą, odchodzą, przychodzą nowe... Ponoć należy uczyć się z nimi radzić - ja właśnie przechodzę tą trudną naukę.

W Nowym Roku 2013 życzę wszystkim dobrej nauki na własnych błędach i siły podnoszenia się z niepowodzeń! Niech przyniesie on dla nas wiele dobrego!

niedziela, 11 listopada 2012

Rowerem przez Paryż

"O tem że dumać na paryskim bruku,
Przynosząc z miasta uszy pełne stuku,"
Adam Mickiewicz

W Paryżu od kilku dobrych lat działają miejskie rowerki. Nazywają się Velib ( http://en.velib.paris.fr/ ). Choć dróg rowerowych jeszcze brakuje, system działa bardzo dobrze i osobiście jestem nimi zachwycona. Podobnie działające rowerki pojawiają się w coraz to nowych miastach. (Od jakiegoś czasu niczym grzyby po deszczu zaczęły się też pojawiać autoliby - czyli elektryczne samochody działające na podobnych zasadach - nie mam jednak doświadczenia w ich użytkowaniu).

Ulica rzuca wyzwanie! Całą swą potęgą: huk i hałas, trąbienie, autobusy, taksówki i, o zgrozo, motory, nie zwracające uwagi na kolor świateł, pierwszeństwo znaków czy nawet kierunek ruchu! Zszarzały od spalin wiatr owiewa twarz, a Ty pędź przez urocze zakątki Paryża!

Imigranci chętniej mieszają się w ten uliczny ruch. Francuzi nasłuchali się o przykrych wypadkach, które miały miejsce zwłaszcza na początku - przy wprowadzaniu velibków do miasta. Kierowcy nie bardzo wiedzieli jeszcze jak radzić sobie z czymś takim jak rower na ulicy. W związku z tym Paryżanie (choć nie wszyscy) wolą bezpiecznie chować się w podziemnym metrze.

Problem jest taki, że velibkom nie można do końca zaufać. Spieszysz się na spotkanie? Nie licz, że znajdziesz rower na najbliższej stacji! A może nie będzie już miejsca żebyś go odstawił!? W takich wypadkach należy grzecznie poszukać kolejnej stacji - na pewno znajdzie się niedaleko. Velibki wymuszają brak stresu, pośpiechu, odrobinę sportu i świerzego powietrza! Czyż nie jest to idealny sposób transportu?

Zdarzyło mi się, zupełnie na początku, zderzyć czołowo z innym rowerzystą. Rzadne z nas nie jechało prawidłowo, ale nie jechaliśmy szybko i poza samym faktem zderzenia nic się nie stało. Wcześniej jeździłam sporo rowerem po Berlinie - tam, gdy zrobiło się jeden nieprawidłowy ruch można się było spodziewać wiązanki wyzwisk rzucanych we własnym kierunku. I tym razem skuliłam sie czekając na francuską wersję tego samego. Jakież było moje zdziwienie, gdy drugi rowerzysta... roześmiał się na całego!

Fakt jest faktem, że rower jest w Paryżu prawdziwym przyjacielem człowieka. Nie trzeba polegać na ściśniętym, śmierdzącym metrze ani na utkniętych w korkach autobusach. Jest się wolnym... od wszystkiego oprócz od spalin.

Po raz pierwszy w życiu zakupiłam filtr - taką maskę trochę przypominającą maski hirurgiczne. Trochę mam obawy jak mi będzie z czymś takim na twarzy, ale już mam dość zawalania sobie dróg oddechowych. Wypróbuję i opiszę w kolejnym poście.

piątek, 2 listopada 2012

Giverny - ogrody Moneta

We Francji, tak jak w wielu innych miejscach 1 listopada jest dniem wolnym. Tradycyjnie, tak jak w Polsce chodzi się tu na cmentarze - ale w rzeczywistości prawie nikt tego już nie robi.

W zeszłym roku zaplanowaliśmy wycieczkę na cmentarz po Mszy Świętej, ale moja ówczesna szefowa miała inny plan. Chcąc zatrzymać jak najwięcej osób w pracy, a nie mogąc im tego powiedzieć dosłownie wymyśliła, żeby ze wszystkimi akurat koniecznie się w ten dzień spotkać. Poustawiała ze wszystkimi spotkania -  ze mną też. Byłam bardzo zła! Rzecz jasna - sprawa mogłaby być krytyczna i żaden inny dzień nie wchodził by w rachubę, albo ważny byłby pośpiech, ale nie było tak!

Ponadto już czułam się oszukana, bo zamiast uczyć się optogenetyki (metoda stymulacji komórek - postaram się ją w przyszłości opisać), to ślęczyłam nad analizą stężenia wapnia (calcium) w komórkach (dzięki sposobom mierzenia stężenia wapnia w komórkach, można badać aktywność wielu komórek jednocześnie).

Tak jak ona nie mogła mi powiedzieć wprost, że mam przyjść w dzień wolny od pracy, tak ja jej wprost nie mogłam powiedzieć, że na spotkanie nie mam ochoty lub czasu. Przekonałam ją, żeby spotkanie odbyło się o bardzo wczesnej godzinie i ostatecznie udało nam się z mężem wybrać się zarówno na Mszę jak i na na spacer po cmentarzu Montparnasse.

Cmentarz Montparnasse

W tym roku przyjęliśmy inną taktykę. Tym razem nie było problemu brania wolnego (nie było by go nawet gdybyśmy chcieli dodatkowo zniknąć na piątek - 1 listopada przypadał w czwartek) i zamiast odwiedzać cmentarze, postanowiliśmy pomodlić się za naszych zmarłych w kościele, a potem wybrać się w zaczarowane miejsce jakim jest ogród i dom Moneta w Giverny: http://giverny.org/gardens/fcm/visitgb.htm

Od dawna planowaliśmy zobaczyć to miejsce - słyszeliśmy o nim już wiele, a poza tym któż nie widział przepięknych obrazów Moneta inspirowanych właśnie tym ogrodem!


Ogród w Giverny
 Zapakowaliśmy więc nasze i znajomych naszych tyłeczki w samochód i ruszyliśmy do wioski oddalonej o 80 km od Paryża. Korki były straszne, a gdy w końcu udało nam się przedrzeć, zaczął lać rzęsisty deszcz. Nikt z nas, mądrali, nie pomyślał żeby zabrać parasol, więc biegiem ruszyliśmy w kierunku muzeum. Muzeum było zamknięte (otwarte tylko do 31 października), ale do czasu kiedy tam przybiegliśmy ulewa zmieniła się w łagodną mżawkę.

Uspokojeni tym faktem ruszyliśmy na poszukiwanie domu i ogrodu Moneta.
Monet (1840 – 1926) mieszkał tu wraz ze swoją drugą żoną i sporą rodziną od roku 1883. Tworzył tutaj swoje obrazy, osobiście zaprojektował ogród i japoński mostek (http://pl.wikipedia.org/wiki/Claude_Monet). Ogród podzielony jest na dwie części: tą przydomową, zapewne dużo piękniejszą wiosną, gdy wszystkie kwiaty kwitną, i tą dalszą - przy rzeczce, która nas szczególnie zauroczyła. Tam właśnie, gdy byliśmy, słońce rzuciło swe pierwsze promienie i wszystko rozświetlając kolorem i blaskiem. Rozgoniło chmury tak, że nie mogliśmy uwierzyć, że przed chwilą jeszcze padał deszcz.


Giverny
 Szczególnie zachwyciły nas odbicia w wodzie kolorowych drzew, wielobarwne liście pływające w wodzie wśród przekwitłych lilii i zielone mostki przerzucone w kilku miejscach - robiło to niesamowite wrażenie, aż samemu chciało się usiąść i zacząć malować. 
Monet był bardzo zainspirowany Japonią i w wielu miejscach widać rosnące bambusy - to zainteresowanie można jednak jeszcze bardziej zauważyć w jego domu - pełnym sztuki japońskiej.
Jednak po tym zaczarowanym ogrodzie, dom wydał nam się szary i smutny.


Ogród Moneta, Giverny


wtorek, 30 października 2012

Czekolada

Ku oburzeniu niektórych*, a śmiechowi innych został niedawno na ramach The New England Journal of Medicine opublikowany nijak nie naukowy artykuł. Pokrótce go opiszę, ponieważ należę do drugiej grupy i odbieram tą publikację jako żart, a poza tym przyznam się otwarcie, że czekolada jest moją ogromną słabością.

Praca 'Chocolate consumption, cognitive function, and Nobel Laureates' (co przekłada się mniej więcej: 'Jedzenie czekolady, funkcje myślowe i Laureaci Nagrody Nobla') autorstwa F. Messerliego jak nazwa sugeruje traktuje o powiązaniu jedzenia czekolady i zostawania laureatem nagrody Nobla. Autor połączył dwie statystyki: tą ile kilogramów rocznie zjada typowy obywatel danego kraju z ilością laureatów nagrody Nobla na 10 milionów mieszkańców. Wyszła z tego zabawna korelacja. Najlepszy wynik w tej statystyce uzyskała Szwajcaria, której mieszkańcy zjadają aż po 12 kg czekolady rocznie, ale mają również stosunkowo najwięcej nagród (33 na 10 mln obywateli). Według danych autora, typowy Polak zjada zaledwie 3,5 kg czekolady na rok, w związku z tym w jego ojczyźnie pojawia się stosunkowo mniej Noblistów (na każde 10 mln ludzi jest ich mniej więcej 4).

Jedynym krajem, który znacznie odbiega od tej tendencji jest Szwecja, gdzie osoba konsumuje zaledwie 6 kg czekolady rocznie, a w kraju pojawiło się aż 32 noblistów na każde 10 milionów obywateli.
Jak spekuluje autor może to wynikać z faktu, że Szwedzka komisja jest tendencyjna, lub też obywatele Szwedzcy są bardziej podatni na pozytywne skutki czekolady.

Czy wydrukowanie takiego artykułu w poważnym czasopiśmie powinno oburzać? Myślę, że nie pod warunkiem, że jest to wyjątek a nie norma. Należy bowiem zwrócić uwagę nie na samą treść, gdzie autor otwarcie zachęca do jedzenia czekolady, ale na to, jak łatwo jest dojść do bardzo pochopnych wniosków.


* We Francji, żeby skończyć doktorat należy mieć opublikowany przynajmniej jeden artykuł pierwszego autorstwa w jednym z międzynarodowych magazynów (w niektórych przypadkach uznawane jest jeśli praca została jedynie wysłana do recenzji). W związku z tym, gdy na łamach poważnego pisma pojawiają się nienaukowe publikacje, co niektórzy czują się oburzeni.

środa, 24 października 2012

Paryż w październiku

Są tacy, którzy lubią Paryż za jego urocze uliczki, za historię, za jedzenie, za sztukę... Są i tacy, którzy uciekają od niego gdy tylko mogą, od jego zgiełku, zanieczyszczeń i chaosu...

Przyjechaliśmy tutaj w październiku zeszłego roku i opowiadaliśmy się gdzieś pomiędzy: męczył nas huk dużego miasta i jego smród, ale drzewa przybrały w tym czasie różnokolorowe liście, słońce rozświetlało swoimi ciepłymi promieniami ciemne zakątki. Było ciepło i pięknie. Wybieraliśmy się wtedy na spacery po samym Paryżu, jeździliśmy w jego okolice i cieszyliśmy się, że w końcu mieszkamy w tak słonecznym miejscu.

Powoli jednak piękną jesień zaczęła wypychać bura zima. Zrobiło się szaro i nieprzyjemnie. Nasze wyprawy na zwiedzanie stały się rzadsze i coraz chętniej zostawaliśmy w domu - skupiając się na pracy i na przygotowaniach do ślubu. Z nadzieją oczekiwaliśmy wiosny.

Dni najpierw robiły się coraz krótsze, a potem jak na sprężynce znowu zaczęły się wydłużać. Śnieg nie pojawił się nigdy, ale bywało dosyć zimno. Zbliżały się Święta Wielkanocne - które dla mnie zawsze oznaczają pierwsze nieśmiałe promienie słońca, pączki na drzewach i otuchę w sercu. Te Święta spędzaliśmy we Francji - czekałam na nie, czekałam na słońce, które, naiwnie wierzyłam, pojawi się właśnie wtedy. Rodzina w Polsce opowiadała nam o pierwszych ciepłych dniach, ale nad nami przepływały ciemne, grube chmury, padał deszcz.

Mijały dni, tygodnie, a potem miesiące, marzec, maj, w końcu czerwiec - słońce czasem nieśmiało się wychylało, żeby zaraz schować się pod grubą pierzyną chmur. Moja tęsknota za nim stawała się nie do zniesienia. Czułam, że go potrzebuję! Bardzo.

Od tego czasu zaczęłam głęboko wierzyć, że w Paryżu najpiękniejszym miesiącem jest październik. Nie omieszkałam też tego rozgłaszać wszem i wobec.

Nasze baterie słoneczne naładowaliśmy porządnie na naszym miesiącu miodowym, więc brak słońca przestał nam tak doskwierać. Poza tym wpadliśmy w wir pracy i trochę zapomnieliśmy o pogodzie...

Tymczasem nasz fotograf ślubny zaplanował przyjazd do Paryża na jego pierwszą w tym mieście sesję z jakąś parką, która zdecydowała się ją tutaj zrobić. Wybrali właśnie październik. Byli tutaj prawie tydzień: dzień w dzień robiąc zdjęcia przy najbardziej znanych atrakcjach turystycznych.

Dla panny młodej to był chyba pierwszy prawdziwy test małżeński - czy przetrwa!? Deszcz lał się z nieba strumieniami, wiał zimny i nieprzyjemny wiatr, a ona, biedna z szerokim uśmiechem musiała udawać najbardziej szczęśliwą kobietę pod słońcem! Przestawiana, układana... pokazując to jeden profil, to durgi... Dobrze, że te ciężkie chwile mogła przynajmniej spędzić w ramionach mężczyzny jej życia. Choć jej piękna, biała suknia ubrudzana w kałużach brudu przeciągana z jednego końca miasta na drugi, wyjeżdżona paryskim metrem zapewne zakończyła na tym dni swojej świetności... Ale przetrwali!

Spotkaliśmy ich w połowie tamtego tygodnia - narzekali na wszystko, ale zapewne teraz z radością - niczym trofea - przeglądają zdjęcia.

Ten październik obalił moją opinię o pięknych paryskich październikach... aż tu nagle przez kilka ostatnich dni, niby na pożegnanie lata, zrobiło się bardzo ciepło, słońce grzało, a złote liście zaczęły raźnie spadać z drzew. I znowu Paryż pozwolił swoim mieszkańcom (tudzież tumanom turystów) nabrać otuchy przed zbliżającą się zimą.

Park Montsouris, Paryż

piątek, 19 października 2012

Artykuły

W  związku z cenami publikacji/czytania artykułów nie byłam wystarczająco wnikliwa. Poniżej przedstawiam wyniki mojej bardziej szczegółowej analizy (w dziedzinie, która mnie interesuje czyli w neurobiologii)

Większość naukowców jest stawianych pod presją publikacji swoich wyników i to w magazynach o jak największym, tzw impact factor - czyli oceną gazety na podstawie cytacji do artykułów w niej umieszczanych (http://pl.wikipedia.org/wiki/Impact_factor). Im większy impact factor tym większy prestiż dla artykułu, ale również łatwość w dostaniu kolejnych grantów lub znalezienia kolejnej pozycji dla autorów artykułu. Nie będę się tutaj zastanawiać nad tym czy impact factor jest dobrą formą oceny pracy naukowej czy nie, natomiast faktem jest, że w rzeczywistym świecie jest brany pod uwagę.

W mojej dziedzinie najważniejszy jest zawsze pierwszy i ostatni autor. Pierwszy autor to zazwyczaj ten, który 'odwalił' większość roboty, czyli student, który pracował nad tematem. Ostatni autor, to zazwyczaj szef labu. Pozostali autorzy są mniej ważni zwłaszcza, gdy tych autorów jest bardzo dużo (kolega, który jest informatykiem mówił mi kiedyś, że w jego dziedzinie autorzy są wymieniani alfabetycznie, więc nie ma 'ważności', natomiast w ekonomii, ponoć najważniejszy jest zawsze pierwszy autor, potem drugi itd - wiadomości zasłyszane, niesprawdzone).

Jeśli z projektu wychodzą ciekawe wyniki należy zastanowić się gdzie je najlepiej opublikować. Wyżej wspomniany impact factor gra często dużą rolę przy podejmowaniu decyzji. Oczywiste może się jednak wydawać, że w najlepiej ocenianych gazetach stara się publikować najwięcej naukowców - co oznacza, że nasza praca może być łatwiej odrzucona. Kolejnym pytaniem jest czy chcemy, żeby nasza praca była dostępna dla każdego ('open access').

Zazwyczaj  gazety o najwyższym impact factor nie są 'open access'. Tu możecie znaleźć przykładowe gazety, ich impact factor i ceny od artykułu (dane z roku 2010): http://redwood.berkeley.edu/i-stevenson/neuro_journals.html . Ale autor może dodatkowo zapłacić żeby jego artykuł był dostępny za darmo.

Ponadto koszty, które ponosi autor mogą się zmieniać w zależności gdzie publikuje swoją pracę i od tego jak wygląda jego praca. Często takim kosztem może być kolorowy rysunek, (np. w The Journal of Neuroscience należy zapłacić za niego US$1000) lub dodatkowe strony.

W niektórych gazetach jeśli dochodzi do publikacji artykułu należy dodatkowo zapłacić tzw. article processing charges (czyli cenę przetwarzania artykułu - nie udało mi się znaleźć gazety, która nie pobiera takich kosztów, niezależnie od tego czy jest 'open access' czy nie).
Najbardziej pełne porównanie tych kosztów znalazłam na stronie biomedcentral: http://www.biomedcentral.com/about/apccomparison/ (ceny wymienione są od wydawcy, a nie od gazety). Ponieważ na tej stronie mowa jest również o stronie pubmed.org wytłumaczę tylko, że jest to najczęściej używana strona do wyszukiwania artykułów z dziedziny biologii i medycyny.


Dowiedziałam się od mojego profesora, że pod presją NIH (National Institute of Health) coraz więcej artykułów jest ogólno-dostępnych. Na przykład często gazety po pół roku od publikacji udostępniają artykuł za darmo, ale też coraz więcej z nich staje się 'open access'.

środa, 17 października 2012

(brak) artykuły(ów)

Ostatnio w nagłym przypływie tęsknoty za krajem znalazłam jakieś forum polskich doktorantów i przeraziłam się! Nie bardzo miałam czasu wchodzić w szczegóły, a może ludzie piszący na forum pisali tam jedynie gdy mieli problemy - nie wiem. Ale jeśli jednak prawdą jest obraz, który zarysował się w mojej głowie na temat polskich uczelni,po przeczytaniu tych kilku komentarzy, to jestem w szoku.

Chociażby to, że doktoranci nie mają dostępu do najbardziej podstawowych artykułów! Prawda - system arykułowy jest totalnie porąbany (przepraszam za określenie). Skoro większość naukowców jest finansowana z kieszeni zwykłego zjadacza chleba (czyt. z podatków), to dlaczego takiż zjadacz chleba nie miał by mieć wglądu w pracę naukowca? Tymczasem za publikacje, gazecie płaci uczelnia lub grant gdzie odkrycie zostało zrobione, a czytelnik musi dodatkowo płacić czy to za dostęp do artykułu czy też do gazety na prawdę wysokie ceny.

Jeśli do tego dodać fakt, że autorzy artykułów są następnie werbowani do sprawdzania jakości merytorycznej kolejnych pracy i oceny czy nadaje się do druku - należy tutaj podkreślić, że robią to oni za darmo i to, że coraz mniej gazet w rzeczywistości jest drukowanych, bo ludzie czytają je w internecie  - okazuje się, że posiadanie własnej gazety to złoty interes.

Faktem jest, że dla jakiegokolwiek naukowca, z jakiejkolwiek dziedziny brak dostępu do materiałów już opracowanych (artykułów i książek) jest niesamowicie bolesny i automatycznie jego wyniki nie mogą być tak dobre.

Mówiąc szumnie 'na zachodzie' czyli z mojego doświadczenia w Niemczech i we Francji dostęp do wirtualnie wszystkich gazet z dziedziny umożliwia instytut, w którym się pracuje. Nie miałam też jeszcze ani razu problemu aby przedyskutować z moim profesorem kupno książki, która mi jest potrzebna - pieniądze z jakiegoś grantu zawsze się znajdą (oczywiście jeśli książka na prawdę jest potrzebna).

Czy Polsce rzeczywiście brakuje pieniędzy żeby zapewnić dostęp do artykułów swoim naukowcom, czy też moja wiedza na ten temat jest mylna - chętnie sama się dowiem.